Samotne ojcostwo, historia prawdziwa

Zwycięstwo w sądzie rodzinnym było początkiem długiej drogi; drogi ojca w wymagającej rzeczywistości. Rozmowa z Arturem, który samotnie wychował dwójkę dzieci

father-and-son-having-a-good-time-in-the-park

Paweł: Jak wyglądało Twoje małżeństwo?

Artur: Moja eksmałżonka była moją pierwszą dziewczyną, poznaną jeszcze na studiach. Mnie studia poszły bardzo dobrze, skończyłem z drugą lokatą na roku. Jej się noga podwinęła już na pierwszym roku. Wyjechała do Anglii, gdzie pracowała fizycznie. Wróciła na koniec moich studiów i wtedy od razu się pobraliśmy. Tak więc nawet dobrze nie zdążyliśmy się poznać. Większość naszych znajomych, ale również członków naszych rodzin: moja mama, jej rodzice, wszyscy nasi wspólni znajomi, twierdzili, że to nie będzie udany związek. Od samego początku wszyscy to widzieli, oprócz nas. Związek był zasadniczo nieudany od samego początku. Podjąłem pierwszą pracę, pierwszy syn pojawił się po kilku latach. I to też będzie ważny wątek, gdyż u większości małżeństw, gdy pojawiają się dzieci, zwłaszcza długo oczekiwane, to jest wielka radość. U nas było inaczej. To było udowodnienie otoczeniu – koleżankom, mojej mamie – że jest kobietą płodną. I tylko tyle…

W przypadku córki, która urodziła się cztery lata później, było podobnie. U mnie wielka radość, że będę ponownie ojcem, tym razem córki. Po stronie żony – smutek: jak my sobie teraz poradzimy, z jednej pensji? Wręcz wzbudzanie poczucie winy. Zarabiałem dobrze, miałem opłacone mieszkanie, mogliśmy liczyć na wsparcie naszych rodzin, dlatego dziwił mnie ten nadmierny pesymizm. Przez kolejne lata okazało się, że był to pesymizm wrodzony, wręcz chorobliwy. Można to byłoby określić też jako niezgodność charakterów: mieliśmy różne cele, oczekiwania od życia, pomysły na przyszłość. Z mojej strony wrodzony optymizm, czasem wręcz nadmierny, z jej strony – pesymizm, wręcz czarnowidztwo.

Negatywne zachowania wobec syna pojawiły się już wtedy, gdy mój roczny syn grymasił przy stole, to potrafiła go złapać za czuprynkę i w złości wytargać. Oczywiście nie w mojej obecności, bo bym stanowczo zareagował, dopiero po latach o wielu sprawach dowiedziałem się od mojej mamy, która była świadkiem tych zdarzeń. Nigdy mi wcześniej o nich nie mówiła, nie chcąc się wtrącać w małżeństwo i aby nie zaogniać i tak napiętej sytuacji. Może i szkoda, bo w takich sytuacjach trzeba reagować szybko i stanowczo. Choć z drugiej strony wiadomo też, że młode małżeństwa muszą się uczyć na własnych błędach i się “docierać”.

Michał: Jak zostałeś samotnie wychowującym ojcem?

Początkiem oddalenia się od siebie była jej decyzja o przeprowadzce z dziećmi do swoich rodziców. Postanowiła, że jeśli jej matka zajmowała się wnukami dwóch starszych córek, to jej też się taka pomoc należy. Tak więc przez ponad rok byłem ojcem i mężem dojeżdżającym do rodziny tylko w weekendy z Warszawy. Konflikty zaczęły narastać dopiero w latach dwutysięcznych, gdy kupiliśmy mieszkanie w Pruszkowie. Po kilku miesiącach deweloper ogłosił upadłość, otrzymaliśmy mieszkanie z obciążeniem hipotecznym, euro mocno poszło w górę, doszło ubezpieczenie kredytu. I choć zarabiałem nieźle, to przy wysokich kosztach obsługi kredytu, niepracującej żonie i dwójce dzieci, nie było łatwo.

Dzieci rosły, spłata kredytu stawała się coraz bardziej dotkliwa, pracę miałem bardzo odpowiedzialną i mocno absorbującą. A żona? Wciąż bez pomysłu na życie, bez chęci podjęcia pracy, nawet w domu. A możliwości były – syn zaczął chodzić do szkoły, córka do przedszkola. Praktycznie wszystko było na mojej głowie – nawet odbiór córki z przedszkola, choć było położone tylko 200 metrów od miejsca naszego zamieszkania. To ja musiałem urwać się z pracy i przejechać 15 kilometrów, aby córkę odebrać. I bywało, że córka sama siedziała pilnowana przez sprzątaczkę i odbierałem ją jako ostatnią z przedszkola. To były bardzo przykre sytuacje i niestety, nawet jeszcze dzisiaj ponosimy ich konsekwencje.

Później nieporozumienia i apatia przerodziły się w domowe awantury, np. w święta Bożego Narodzenia. Ściąganie firanek i zasłon z okien do prania w Wigilię, “granie” emocjami dzieci: “Mikołaj nie istnieje, to ojciec podrzuca prezenty” etc. Pojawiła się “Niebieska karta rodziny”, wizyty kuratorów społecznych, a nawet Policji. Dzieci już nie wytrzymywały tej sytuacji, w końcu siadając mi na kolanach z płaczem, mówiły: “Tato, zabierz nas stąd!”. Wtedy podjąłem decyzję: wyprowadzamy się, zakładam sprawę rozwodową.

Paweł: Jak przebiegał proces rozwodowy?

Z tym też nie było łatwo – aby założyć sprawę rozwodową trzeba dostarczyć akty urodzenia i akt zawarcia małżeństwa. Eksżona stwierdziła, że wszystkie dokumenty porwała. Musiałem wszystkie akty ściągnąć z różnych miast Polski. Gdy już miałem komplet dokumentów, stwierdziła, że je tylko schowała i to był tylko taki żart. Tego typu sytuacji i spraw było bardzo dużo, tworzyła “rzeczywistość równoległą”, co chwilę zmieniała decyzję: a to zgadza się na rozwód, a to za nic na niego nie pozwoli i zrobi sobie krzywdę, jak również dzieciom. Tak więc wyprowadzka to był dla nas jedyny ratunek i najlepsza decyzja, jaką mogłem w tej sytuacji podjąć.

Proces rozwodowy to bardzo długa i psychicznie wyczerpująca droga do normalności. Są różne rozwody: w porozumieniu lub otwarta wojna, w formie “nikt cały z tej wojny nie wyjdzie cały”. Niestety była żona zaserwowała nam ten drugi wariant.


Paweł: Jak przygotowywaliście się z adwokatką do sprawy? Czy rozważaliście szanse, na uzyskanie tej opieki nad dziećmi? Czy braliście pod uwagę ryzyko, że właśnie sąd powie odwrotnie i co wtedy? 

Artur: Jestem człowiekiem ugodowym i szukającym kompromisu. Z mojej strony była propozycja rozwodu bez orzekania o winie, spokojny podział majątku, ustalenie zasad dalszego funkcjonowania rodziny po rozwodzie. Niestety, z drugiej strony spotkałem się “ze ścianą”: rozwód z orzeczeniem o winie, absurdalny podział majątku – “każda łyżeczka zostanie przełamana na pół”, sobie zostawia mieszkanie, mi pozostaje kredyt do spłacenia i wynajęcie mieszkania itd. Trzy próby mediacji, prowadzone przez profesjonalistów sądowych i uniwersyteckich, jak już wspomniałem okazały się całkowitą porażką i zakończyły się awanturami. Tak więc rozwód był długi, wyczerpujący, bardzo kosztowny, wręcz wyniszczający. Nie życzę najgorszemu wrogowi.
Sukces rozwodowy i wygranie w miarę normalnej przyszłości dla dzieci zawdzięczam wyłącznie mojej adwokat, pani Beacie. Była nastawiona na pomoc ojcu z dwójką dzieci, asertywna. Profesjonalistka w każdym calu, z zawodowym powołaniem, gdzie pieniądze były na samym końcu naszych rozmów i ustaleń. Wygraliśmy stawiając na prawdę, otwartość, szczerość. I to zostało docenione przez sędzinę, psychologów z RODK, ławniczki czy kuratorów sądowych. 
To były lata, gdy o opiece naprzemiennej dopiero zaczynało się mówić w mediach. Także mediacje dopiero “nabierały rozpędu”. Ale to był także czas, gdy dzieci pod opiekę niejako z urzędu oddawano matkom, dyskryminując ojców. Dlatego mój wygrany proces głośno był komentowany w środowisku, wielu ojcom wówczas powróciła nadzieja. Tym bardziej, że większość miała ograniczone podstawowe prawa ojcowskie – choćby do odwiedzin dzieci i współudział w ich wychowaniu. Wówczas zaczęły się pojawiać fora i grupy dyskusyjne ojców, pokrzywdzonych przez system sądowniczy, którzy nie godzili się z jedyną przypisywaną im rolą – donatorów alimentacyjnych.

Michał: A jak byłeś traktowany przez sąd? Ojcowie często zarzucają sędziom – zazwyczaj kobietom – stronniczość.

Na szczęście ostatecznie podczas rozprawy spotkałem się z dużą przychylnością ze strony sędzi, ławniczek i psychologów z Rodzinnego Ośrodka Diagnostyczno-Konsultacyjnego (RODK), obecnie Opiniodawczego Zespołu Sądowych Specjalistów (OZSS). Ponadto los się do nas uśmiechnął – trafiłem na wspaniałą adwokat, panią Beatę, której zależało na wygraniu w sądzie naszej przyszłości, a nie jak często bywa – “oskubaniu klienta”. Na takich adwokatów akurat trafiała była żona, która w czasie rozprawy miała ich czterech.

W całej kilkuletniej historii rozwodowej największym problemem była pierwsza sędzia, wyznaczona do prowadzenia rozprawy. Była rozkojarzona, sprawę prowadziła chaotycznie, wciąż przekładała rozprawy. Nie była w stanie podjąć jakichkolwiek konkretnych, wiążących decyzji. W końcu kierownik wydziału odsunął ją od tej sprawy i powołał nową, młodą, ambitną sędzię z sądu rejonowego. Ta poprowadziła sprawę z dużym zaangażowaniem. I nie dawała sobie “w kaszę dmuchać”.

Paweł: Już wtedy zajmowałeś się dziećmi. Jak wyglądało Wasze życie?

Z własnego mieszkania wyprowadziłem się do wynajętego, które ulokowane było w tej samej okolicy – dosłownie kilometr dalej, 20 minut spacerem. Taki był mój zamysł, aby dzieci nie musiały zmieniać swoich szkół, przyjaciół, ale i na wizyty do matki było blisko. Przez wiele lat musiałem opłacać jedno mieszkanie w kredycie, drugie wynajęte i utrzymywać dzieci – wszystko z jednej pensji, bez wsparcia ze strony żony. Później zostały zasądzone alimenty, niezbyt duże, ale też niepłacone – to był dla nas najtrudniejszy okres. Groźba windykacji, zajęć komorniczych, stawka żywieniowa dla całej naszej trójki – kilkanaście złotych na dzień. Ale mieliśmy wsparcie ze strony przyjaciół, rodziny, znajomych z pracy, sąsiadów, nauczycieli ze szkół moich dzieci.

To był czas, który zahartował naszą trójkę – potrafiliśmy się cieszyć z “małych zwycięstw”, a świętem radości była “zwykła” paczka żywnościowa nadesłana przez moją mamę dla wnuków. Córka z namaszczeniem dzieliła słodycze na trzy równe kupki, a jeśli były niepodzielne, to odkładała na kupkę ojca – w nagrodę za dzielność.

Później obierałem owoce na podwieczorek i razem na podłodze graliśmy w rummikub. To były te radosne momenty, kiedy mogliśmy zapomnieć o traumie rozwodowej. Do dzisiaj rummikub jest ulubioną grą naszej całej trójki…

Michał: Co zadecydowało o ostatecznym przyznaniu Ci pieczy nad dziećmi? 

Bardzo stresujące wizyty w Rodzinnym Ośrodku Diagnostyczno-Konsultacyjnym (RODK). Znajomi, którzy już przeszli te wyczerpujące badania, radzili: bądź przede wszystkim sobą, zachowuj się naturalnie. Nawet jeśli przez godzinę nikt się nie pojawi, to nie oznacza, że was nie obserwują – patrzą, przechodząc mimochodem po korytarzu, który rodzic jest otwarty na potrzeby dzieci, do którego rodzica zwracają się o pomoc (wodę lub wyjście do łazienki), kto znudzone dzieci zajmie jakąś grą etc. Były rozmowy, testy – trudniejsze niż w badaniach IQ czy psychologicznych dla kierowców.
Jest to czasochłonne, męczące badanie. Ale właśnie takie musi być, aby coś wykazać. Specjaliści RODK wystawiają solidną opinię dla sądu i ta opinia jest bardzo często najważniejsza i wiążąca. RODK wystawił mi bardzo pozytywną dla mnie, że mam dobre relacje z dziećmi i jestem w stanie zapewnić lepszą opiekę dzieciom niż matka.

sea-kayaking-253525

Z tamtego badania najbardziej utkwiła mi jedna sytuacja: każdy z naszej czwórki, znajdując się w innych pomieszczeniach, otrzymał zestaw kredek i zadanie namalowania drzewa owocowego z owocem. Nasz trójka – ja i dzieci namalowaliśmy jabłonie: brązowe pnie, zielone korony, a w nich czerwone jabłka. Mama dzieci czarną kredką namalowała… sosnę z szyszkami. Z pewnością wynik tego badania dał dużo do myślenia psychologom… Oczywiście po negatywnej opinii matka dzieci odwołała się od tej decyzji, podjęła indywidualną terapię psychiatryczną. Drugie badanie w RODK, tym razem nie tylko przez psychologów, ale także psychiatrę, wypadło dla niej jeszcze gorzej. Później na osiedlu dowiedziałem się, że w czasie gdy rzekomo miała wizyty u psychiatry, w tym czasie przebywała u sąsiadki, a zaświadczenie ze szpitala załatwiła jej ciotka, która miała tam znajomych. No cóż, chodzenie prostymi drogami zawsze procentuje…

Michał: a jak było później z egzekwowaniem alimentów?

Artur: To była droga przez mękę. Jak typowy alimenciarz – ukrywała dochody, zmieniała miejsca pracy, pokazywała, że nie zarabia. To, że dzieci mogą nie mieć zabezpieczonych swoich potrzeb, do niej nie docierało. Mieszkała w naszym dużym mieszkaniu sama, a ja wynajmowałem mniejsze (dwupokojowe). Opłaty za oba mieszkania ponosiłem ja, łącznie ponad 4 tys. zł miesięcznie, co przekraczało moje dochody. Ale i tu los się do mnie uśmiechnął – trafiłem na bardzo skutecznego komornika sądowego. Potrafił zająć otwierane nowe konta bankowe, namierzać dodatkowe dochody, zmieniane miejsca pracy. Mimo to zadłużenie komornicze rosło, aż rekordowo zaległość alimentacyjna przekroczyła kilkanaście tysięcy złotych. Dopiero groźba sprawy prokuratorskiej spowodowała uregulowanie zaległych należności. Z przykrością stwierdzam, że system nie działa najlepiej i nie chroni wierzyciela alimentacyjnego. 

Paweł: A gdzie jeszcze były problemy?

Artur: Ciężko było uzyskać elastyczność w godzinach wizyt dzieci u matki. Każdorazowo trzeba było pośredniczenia kuratora społecznego. Ja w tych sprawach byłem elastyczny, eksżona wciąż szukała problemów – dzisiaj godzinę później, innym razem nie może w ogóle, a to awantura za spóźnienie się na odwiedziny o 5 minut. To bardzo odbijało się na psychice dzieci. I zamiast miłego spotkania u mamy była wielka awantura za niewielkie spóźnienie się córki, bo akurat w szkole zagadała się z koleżanką.

Oczywiście największym problemem zawsze są pieniądze – nieopłacona rata kredytu mieszkaniowego lub pożyczek komercyjnych i związane z tym opłaty karne, problemy z egzekucją alimentów. Był moment, kiedy mieliśmy dosłownie kilkanaście złotych na przeżycie na dzień. Było to to bardzo stresujące.

Wówczas była żona jawnie zacierała ręce: wiedziałam, że sobie sam nie poradzisz. I tu się myliła, nie byłem sam. Miałem wsparcie rodziny, znajomych, a przede wszystkim samych dzieci. Ważnym, wręcz przełomowym momentem było przełamanie się i poproszenie o pomoc. Gdy do pensji zostawało dwa dni, a kasa pusta, mogłem udać się do sąsiadki i pożyczyć 50 zł. W technikum syna i w gimnazjum córki nauczyciele wiedzieli, w jakiej byliśmy sytuacji. Wspierali nas paczkami żywnościowymi, opieką psychologiczną.

Nastąpił u mnie przełom w myśleniu: poprosić o pomoc w potrzebie to ani wstyd, ani oznaka słabości. Wprost przeciwnie. Z pewnością wielu mężczyzn, ojców ma z tym problem. Jednak przychodzi taki moment, kiedy trzeba uznać, że za normalne funkcjonowanie dzieci wzięło się odpowiedzialność i wtedy trzeba asertywnie umieć o tę pomoc poprosić.


Paweł: A co się nie udało?

Artur: Może to, że pozwoliłem na rozdzielenie sprawy rozwodowej z podziałem majątku. Gdyby sprawa ta toczyła się jednocześnie, najprawdopodobniej wraz z opieką nad dziećmi otrzymałbym prawo do mieszkania i ewentualnie konieczność spłacenia byłej żony lub zapewnienia jej lokum. To i tak wyszłoby znacznie taniej, niż utrzymywanie dwóch mieszkań jednocześnie. Tym bardziej, że wspólne mieszkanie długo stało puste i przez długie lata tylko generowało koszty, a nie zarabiało na siebie. Druga sprawa, to kuratorzy społeczni. To dosłownie jest loteria – albo się trafi na takiego z powołaniem, profesjonalnie przygotowanego do pełnienia tej funkcji, albo będzie to osoba “z przypadku”, która sprawi więcej kłopotu, niż udzieli pomocy.


Pierwszy, który nam się trafił – był fatalny. Gdy przychodził z wizytą, to dzieci płakały, chowały się za drzwiami lub na balkonie. Wówczas poprosiłem sąd o zmianę kuratora społecznego. Niestety, z deszczu pod rynnę – trafił się jeszcze gorszy. Była to kobieta, całkowicie niekontaktowa, wręcz oderwana od rzeczywistości. Wpadała niezapowiedzianie do mieszkania na 10 minut, nawet nie zdejmowała płaszcza. Następnego dnia do sądu trafiał protokół z odwiedzin… na 10 stron maszynopisu! A w nim: ojciec prowadzi zły system żywieniowy dzieci (akurat pierwszy raz w życiu kupiłem córce na wycieczkę klasową croissanta z czekoladą), źle ustawione fotele przy biurkach, nie taki kąt padania światła lampek na biurkach itd. Zasadniczo: wszystko było źle i nie tak. A wytyczne przysyłała mi mailem… o godz. 3 w nocy! Dzieci bardzo jej nie lubiły, każda jej wizyta to był jeden stres, dla mnie i dla dzieci. Gdy podziękowałem jej za współpracę przyznała mi się, że nie dawała rady – pod swoją opieką miała… ponad 100 dzieci z rejonu.

Dopiero kolejny kurator fajny nam się trafił i o dziwo – był to emerytowany… milicjant. Gdy on przychodził na wizytę, to dzieci wręcz się cieszyły z wizyty. Syn od razu w kuchni robił mu kawę, córka szykowała ciastka i czekoladę do kawy, ustawiała talerzyki. Opowiadał historie z życia wzięte, potrafił zażartować, udzielał praktycznych rad, a dzieci z uwagą go słuchały. Szczerze mi powiedział, że nie od razu nabrał do mnie zaufania – “sondował” kilka miesięcy, zanim mi zaufał. W końcu nabrał przekonania, że mam dobre intencje i rzeczywiście zależy mi na dzieciach. Tak, kuratorzy społeczni to potrafi być duży problem, często są osoby przypadkowe, nieprzeszkolone, przepracowane, traktujące powierzchownie swoją rolę. 

Paweł: Mówiłeś dosyć pozytywnie o szkole, że dobrze działała i nawet pomagała. Czyli było jakieś wsparcie z tej strony?

Tak, dzieci chodziły do bardzo dobrego gimnazjum. Fantastyczni nauczyciele i super dyrekcja. Byłem tam przewodniczącym Rady Rodziców, przez 6 lat, najpierw, gdy uczył się syn, a później córka. Fantastyczni nauczyciele pod każdym względem, kultywujący historię, patriotyzm, zdrowy styl życia. Moja córka skończyła to gimnazjum dawno temu, a co roku całą klasą spotykają się ze swoją wychowawczynią. Syn już skończył studia, a jeszcze odwiedza swoją nauczycielkę matematyki – wychowawczynię z gimnazjum. 

Paweł: Czy były takie sytuacje, że ktoś był zaskoczony, że ojciec ma pełną opiekę nad dziećmi? Jednak jest to rzadsza historia. 

Artur: W zasadzie nie było takich zaskoczeń. Szkoły wiedziały o sytuacji, komenda powiatowa policji też wiedziała, bo była i niebieska karta założona i inne różne sprawy (w tym prokuratorskie). W sumie całe otoczenie wiedziało, że “wojujemy”. Byłem znany ze swojej aktywności społecznej, dlatego chyba łatwiej było zaakceptować otoczeniu, że zajmuję się opieką nad dziećmi. Ich matka na wywiadówki zaczęła chodzić dopiero, gdy zaczęła się sprawa rozwodowa i po rozwodzie.

Paweł: A czy korzystałeś z jakichś form doradztwa? Czy jest w ogóle coś takiego? 

Artur: Tak, takiego doradztwa jest dużo. Trzeba się tylko rozejrzeć. Ja trafiłem kiedyś na specjalny kurs dotyczący zajmowania się dziećmi i funkcjonowania rodziny jako zespołu. Były to 40-godzinne warsztaty “Szkoła dla Rodziców i Wychowawców”, zorganizowane przez Poradnię Pedagogiczno-Psychologiczną nr 9 w Warszawie. Przerabialiśmy fantastyczne sprawy: system nagradzania i kar, umiejętności stawiania granic, bycia asertywnym i konsekwentnym itd. Na zakończenie kursu każdy otrzymał świadectwo, na którym każdy jego uczestnik mógł dokonać wpisu u innych. W moim figuruje m.in. “Z przyjemnością słucham, jak się starasz pracować nad relacją z dziećmi – rozmawiasz, wcielasz ćwiczenia z zajęć. Myślę, że jesteś troskliwym, dobrym ojcem. Budujesz bazę dla swoich dzieci na całe życie”. Te warsztaty bardzo mi pomogły w budowaniu relacji z dorastającymi dziećmi. A dorastają bardzo szybko, szybciej, niż zdajemy sobie z tego sprawę. Były to sprawy dla mnie nowe, nieznane.

Wcześniej moim głównym zadaniem było zarabianie pieniędzy i utrzymanie rodziny. Później musiałem dla dzieci być i ojcem, i matką, ze wszelkimi tego konsekwencjami. A jak wiadomo – ojciec nie zastąpi dzieciom matki, a ona nie zastąpi ojca.

Te warsztaty pomogły mi także uporać się z poczuciem winy, które niestety negatywnie wpływa na relacje ojciec-dzieci.

Michał: A masz jakieś przemyślenia co do systemowych rozwiązań, które by można było wprowadzić? 

Artur: Na pewno można poprawić kwestię opieki kuratorskiej, bo kurator to jest właśnie ten “pierwszy liniowy”, który analizuje sytuację w rodzinie na bieżąco i od jego opinii dużo zależy, a przynajmniej powinno. To nie mogą być osoby przypadkowe.  Na poziomie systemu, moim zdaniem, na pewno nie sprawdza się zmuszanie do mediacji. Jeżeli strony nie chcą mediować, to jest to wyłącznie strata czasu, pieniędzy i nerwów. 


I trzecia rzecz – na pewno przyspieszenie procedur. W przypadku małych dzieci liczy się czas. Co z tego, że wyrok będzie korzystny, jeśli wszystko trwa 5 lat? To jest okaleczanie psychiki małych dzieci. Rodzice sobie tam jakoś ułożą sprawy, lepiej lub gorzej. Jest to przecież ich wina, że do takiej sytuacji doszło. Dzieci są jednak niewinne i nie mogą przez to cierpieć. Sprawy majątkowe, cywilne, inne, niech się ciągną tyle, ile muszą się ciągnąć, ale sprawy rodzinne powinny się odbywać w trybie przyśpieszonym. Widzę to po sobie, widzę to po moich dzieciach, po dzieciach znajomych i sytuacjach podobnych do mojej. Tu czas działa mocno na niekorzyść dzieci.

Paweł: A jak wygląda Wasze życie teraz?

Teraz dzieci są już dorosłe. Córka ma 22 lata i wciąż szuka swojej drogi życiowej, jeszcze nie podjęła pracy. Syn ukończył studia, w swojej pierwszej pracy zarabia więcej, niż ja “w nauce” po 30 latach pracy. No i tak to wygląda, powoli układają sobie życie. I mimo, że od rozwodu minęło już kilkanaście lat, to wydarzenia z tamtego okresu wciąż jeszcze potrafią wracać i odbijać się echem. Niestety, rany pozostają w człowieku już na całe życie…

Mogę stwierdzić, że jestem szczęściarzem. Moja adwokat powiedziała mi po rozprawie, że znalazłem się w nielicznej grupie 5% mężczyzn, którym się udało uzyskać pełną opiekę nad dziećmi: “dzieci każdorazowo pod opieką i w miejscu zamieszkania ojca”, a matka miała w tygodniu widzenia, z którymi zresztą i tak sobie nie radziła i które w końcu ustały.

Paweł, Michał: Dziękujemy za rozmowę!

Pomóż zmienić świat na lepsze

Przyłącz się